Komentarze: 3
Ide przed siebie, juz widze swój cel. Przechodze przez wielką, czarną, porośniętą bluszczem brame. Na górze piękne zdobienia, przedzierają sie przez roślinność. Pod stopami ścieżka wyłozona ciosanymi kamieniami, prawie całkowicie porośnietymi trawą. Po ziemi snują sie cienie ptaków, których nie ma. Już długo nikogo tu nie było. Każdy krok wykonuje bardzo delikatnie. Po bokach ruiny. Niskie ścianki zbudowane z kamieni, pojedyncze, sterczące filarki. Obok ścieżki, wyłonił sie z trawy niski, zardzewiały płotek. I kolejna mała furtka, delikatnie ruszała sie na wietrze, cicho piszcząc. Lecz to nie jest pisk, do brzmi jak bicie małego dzwoneczka. Kilka kroków i stoje na dużej łace. Trawa jest tu zupełnie inna. Niska, miekka, tak pięknie zielona. Kłade sie na niej. Zamykam oczy... I nagle stoje po środku wielkiej świątyni. Czarna, marmurowa posadzka, a niej wystrzelają w góre potęzne marmurowe filary. Granatowe ściany, z niewielkimi, bordowymi witrażami, przez które wdzierało sie do środka przyciemnione światło. Jedna ze ścian była inna. Znajdował się na niej biały plac z odciśniętą po środku dłonią. Podchodze do niej. Przykładam dłoń do zagłębienia. Nagle cała światynia staje sie biała, bordowe światło, zmienia wszystko, że ściany zaczynają wygladać, jakby były pokryte krwią. Czuje zimny dotyk na plecach, zimne palce na ramieniu, zimne usta na mych ustach. Padam na twardą posadzke. Otwieram oczy. Nie ma łąki, jest mała polanka, wśród drzew. Ciagle czuje to zimno. Usta mam całe od krwi, nie mojej krwi...