Komentarze: 3
Podobno cierpienie uszlachetnia... Więc powinienem przyjmować je z podniesionym czołem, z uśmiechem na twarzy. Powienienem dziękować za nie, w kończu będę lepszy, wzbogacony o kolejne odświadczenia.
NIE UMIEM TAK!!!
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
28 | 29 | 30 | 01 | 02 | 03 | 04 |
05 | 06 | 07 | 08 | 09 | 10 | 11 |
12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 |
19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 |
26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 01 |
Podobno cierpienie uszlachetnia... Więc powinienem przyjmować je z podniesionym czołem, z uśmiechem na twarzy. Powienienem dziękować za nie, w kończu będę lepszy, wzbogacony o kolejne odświadczenia.
NIE UMIEM TAK!!!
Celem jego życia było latanie. Marzył o tym, żeby wzbić się w powietrze, bez niczyjej pomocy. Próbował wszystkiego. Projektował, obliczał, konstruował. Wszystko okazywało się klapą, lecz nigdy się nie poddał. Pewnego dnia, wyszedł na urwisko z kolejnym prototypem. Jak dotąd, zawsze spadał do wody.
Rozpędził się. Skrzydła miał złożone na plecach. Gdy dobiegł do krawędzi, rzucił się z całej siły do przodu. Rozpostarł skrzydła, napotkał ogromny opór powietrza. Ku jego zdziwieniu, tym razem nie zaczął opadać, a pozostawał na tej samej wysokości, szybując. Tak jak zakładał, podczas odpowiednich zamachów rękoma, zaczął się unosić. Było to bardzo męczące. Jednak to co widział pod sobą, pozwalało zapomnieć o bólu i dodawało sił.
Niebo było bezchmurne, piękny błękit, na którego tle on latał. W dole widział tylko różne kolory pól i wydawałoby się spokojne morze. Uznał, że z niższej wysokości wszystko, byłoby bardziej atrakcyjne. Złożył skrzydła i mknął w dół. Rozchylił je ponownie. Pod sobą miał las. Leciał kilka metrów nad czubkami drzew. Za lasem był sad. Wiosenna zieleń, aż raziła go w oczy. Między pąkami i małymi listkami, przebijał się delikatny róż kwiatów.
Leciał dalej. Jego największe marzenie się spełniło. Ujrzał w oddali łąkę, zieleń młodej trawy była najpiękniejszym widokiem, jaki kiedykolwiek widział. Wzbił się, żeby znowu zobaczyć wszystko w góry. Spojrzał na swój wynalazek i dostrzegł w nim, coś, czego on nie zrobił. Nawet nie zdążył się zastanowić co to, gdy przed nim śmignął ptak. Nagle ten sam ptak pojawił się koło niego. Spojrzał w jego oczy i usłyszał jakieś słowa. Jedyną istotą, którą mógł usłyszeć, był ten jastrząb. Przyjrzał się mu uważnie, a ten przemówił:
-Mateuszu, dlaczego tak pragniesz latania?
-Kim Ty jesteś? Nawet nie doceniasz daru, jaki posiadasz.
-To właśnie Ty nie doceniasz swojego daru, pragniesz więcej. Gdybym sądził, że mam więcej, to obdarowałbym Cię czymś jeszcze, bo każdy dostał tyle ile powinien. Człowiek nie został stworzony do latania.
W głębi duszy zastanawiał się, kim on jest, ale jego rozmyślania zostały przerwane, kolejnymi słowami ptaka.
-Zasmakowałeś tego, czego tak pragnąłeś, ale otrzymując to, musisz stracić coś innego.
W tej chwili Mateusz stracił wszystkie swoje siły, nie mógł już machać rękoma. Zaczął spadać. Przebijał się przez warstwy chmur. Leciał prosto w ziemię, nie mógł nic zrobić. Wszystko co w dole, stawało się coraz wyraĄniejsze. Schował głowę, jakby chciał uchronić się przed twardym upadkiem. Uderzył w ziemię, nawet nie poczuł bólu.
Obudził się z krzykiem. Cały spocony. Zrozumiał, że Bóg nie stworzył człowieka, aby on latał. Docenił dar, jaki otrzymał. Wstał z łóżka, podarł swoje projekty, połamał skrzydła, które miał dziś wytestować. Uznał, że jest zbyt mały, aby bawić się w Stwórcę, poprawiać to, co on stworzył.
Znowu chcę uciec w świat wyobraźni. Przenieść się gdzies, nie mysleć o tym co mnie otacza, co sie ze mną dzieje. Zapomnieć o bólu. Przestać myśleć o tym co się dzieje. Olać powtórzenia, składnie i wszystkie te duperele. Chcę tam zamieszkać...
On tak kochał to miejsce. Zawsze płynął tam, gdy tylko miał okazję. Znajdował w nim ukojenie. Jego myśli odlatywały gdzieś daleko.
Powoli robiło się ciemno. Wsiadł do łódki i popłynął w to miejsce, jeszcze nigdy nie był tam po zmroku. Był to upalny wieczór. Gdy dopłynął zatrzymał łódź w tym samym miejscu co zawsze. Zaczął karmić wzrok wszechobecnym pięknem. Sama dzikość, człowiek jeszcze nie zhańbił tego miejsca swoją działalnoścą. Słaby wiaterek kołysał trzcinami. Liczne kępy wyrastały z wody. Połączone ze sobą jakby mostami, tworzonymi przez uschnięte drzewa, obdarte z kory, zanuzone do połowy. Miejscami porastał je mech. Wokół las. Jezioro w tym miejscu zakręcało, za zakrętem pozostawił doczesność. Podziwiał jeszcze zachód słońca, które znikało miedzy koronami drzew.
Po upalnym dniu woda zaczęła parować. Jezioro przykrło się rzadką mgłą. Księżyc, który był już na niebie nim zaszło słońce, świecił dosyć mocno. To wszystko co za dnia było takie piękne, w świetle księżyca stało się mroczne i przerażające. To było inne miejsce. Cienie rzucane na wodę, nie przypominały kształtami tego co widywał za dnia. Lecz on nadal odpoczywał, ciągle marzył.
Z melanchoni wyprowadził go szum trzcin, a przecież nie wiało. Spojrzał w tamtą stronę. Rzeczywiście, trzciny położyły się, pod naporem czegoś. Pomyślał, że jakieś zwierze chodzi po mokradłach. Wpatrywał się jeszcze chwile w to miejsce i znowu zamknął oczy. Co jakiś czas jednak zerkał w tamtą stronę. Spostrzegł tam szara postać. Przeraził się, schował się w łodzi, nie mógł oderwać od niej wzroku. Przez moment myślał, o ucieczce, lecz strach nie pozwalał mu sie ruszyć. Postać spojrzała na niego, nie widział tego, ale poczuł to w całym ciele. Zbliżała się. Powalone trzciny, podniosły się. Im była bliżej dostrzegał więcej szczegółów. Była to kobieta, tak mu się zdawało. Miała szare wsłosy, szarą suknie, szarą cere. Cała była szara. Patrzał jej w twarz, miała zamknięte oczy. Gdy była już całkiem blisko, dostrzegł, że to jest mężczyzna, a był pewien, iż to kobieta. Postać stanęła na jednej z kęp, która nawet troszkę się nie zanurzyła. Nagle otworzyła oczy, krzyknął z przerażenia. Te oczy, także okazały się szare. Patrzał w nie, gdy oderwał od nich wzrok, znowu ujrzał kobietę.
-Kim jesteś - spytał.
-Kim jestem pytasz, to ty powinieneś się przedstawić, wchodząc do mojego domu.
Już chciał powiedzieć kim jest, lecz ona mu przerwała.
-Znam cię bardzo dobrze.
-Jesteś duchem?
-Jestem demonem. Zbudziłeś mnie swoimi myślami.
Znowu zamknęła oczy, a on ciągle czuł na sobie jej wzrok. Nie na swym ciele, ale w jego wnętrzu. Teraz zmieniła się w osobę, bardzo mu bliską, którą kochał. Wpatrywał się w nią, wyglądała identycznie, lecz miała te same, martwe, szare oczy.
-Dlaczego tu mieszkasz? - zapytał mimowolnie, jakby to nie on powiedział.
-Tu mnie położono do snu, wiecznego snu.
-Umarłaś tutaj? - zapytał przerażony.
-Tu mnie utopiono, wrzucono mnie do tej wody jeszcze żywą. Co noc wypatruje się w to miasto, czekam na tego, który to zrobił. Dopiero gdy się z nim spotkam, będę mogła opuącić te mokradła. Czekam tu już setki lat.
-Przecież on już nie żyje. - powiedział z ironią.
-Ale w czyś żyłach ciągle płynie ta sama krew. W końcu mam okazję uwolnić się od tego miejsca.
Teraz zrozumiał, że to w jego żyłach płynie ta krew. Ona uśmiechnęła się. Wiedziała co myśli, czuł ją w swoim sercu, jak przegląda wszystko co jest w nim zapisane.
Nagle błysło się, powiał silny wiatr. Wszystkie trzciny się połamały. Ona zmieniła się w coś okropnego. Nie miała już twarzy jego ukochanej. Ta twarz nie była straszna, lecz biła od niej groza, płynęła z jej oczu. Wydawała się mu taka znajoma. Chwycił za wiosła, a one pękły przy pierwszym zamachu. Wstał, próbował coś powiedzieć, nie mógł. Ona stała i wpatrywała się w niego. Nagły powiew, zepchnął go do wody. Chciał wypłynść, ale do ziemi przycisnęły go gałęzie tych uschniętych drzew. Wstrzymywał oddech, tak długo, jak tylko mógł. Gdy czuł, że to już koniec w wodzie pokazała się ona. Pochyliła się nad nim. Pocałowała go. Tym namiętnym pocałunkiem, wyssała z niego duszę, którą wypluła.
Jego duch leżał na brzegu, nie mógł się ruszać. Tylko patrzał jak ona powoli odchodzi, po powierzchni wody, w kierunku, w jaki wpatrywała się co noc...
To nie będzie notka. To jest coś, co w mojej głowie się stworzyło i postanowiłem spisać to.
Była to wielka bitwa. Tysiące rycerzy stanęło na przeciw siebie, tak nienawidząc się wzajemnie, mimo że nawet siebie nie znali. Nikt z nich nie bedzię pamiętał twarzy tego, którego zabił. Nie rozumiem tego, ale nie chce mieć okazji do zrozumienia. Stojąc tak i wpatrując się w przeciwnika, ich nienawiść wzrastała. Wszyscy czekali tylko na odgłos rogu, który zapoczątkuje bitwe. Lecz słychać było tylko brzdęk mieczy, żaden z dowodzących nie chciał rozpocząć walki. Zastanawiali się czy jest to konieczne.
Stało się. Zło odniosło kolejne zwycięstwo. Nie warto było tego wstrzymywać, to nieuniknione. Obie strony ruszyły na siebie. Biegnąc, deptali młodą, wiosenną trawę, tak dziewiczą zieleń, najczystszy z jej odcieni. Wojska zderzyły się, padły pierwsze ciała. Rozpoczął się horror.
Walka trwała już zaledwie godzinę, a wydawało się, jakby minął cały dzień. Dookoła padały kolejne ciała. Po ziemi toczyły się głowy poległych, leżały przebite zwłoki. Między nimi dochodziło do kolejch mordów. Każdy walczył do końca, aż skończyły się siły i nie mógł obronić się przed ciosem. Czuło się, jak dusze poległych ocierają się o tych, którzy jeszcze żyli. Oplatały się wokół swoich oprawców, jakby chciały go udusić. Lecz nie mogły pozostać przy ziemi. Wszystkie powoli unosiły sie ku górze. To nie oni będą sądzeni za te mordy, to nie im będą one przypisane. Za wszystkim stało dwóch władców, to oni przelali ich krew.
Jeden z wojowników, walcząc wspinał się na niewielkie wzgórze. W końcu ściął głowę, swemu przeciwnikowi. Spojrzał na nią. Była to twarz młodego chłopca, może szesnastoletniego. Wstrząsnęło to nim, zaczął płakać. Ze szczytu ujrzał w całej okazałości to piekło. Wśród wojowników, wypatrzył swoich przyjaciół, którzy zgładzali kolejne istnienia, a chwile póĄniej, sami zostali zgładzeni. W jego sercu pojawiła się ogromna nienawiść. Nie do wroga, lecz do swego władcy, dla którego walczył. Jednak pomyślał o własne rodzinie, że gdy nie powstrzyma tego wojska, to ono mu ją powybija. Ruszył na dół i walczył do końca, do ostatniego, wrogiego rycerza.
Na końcu rozejrzał się dookoła, wszędzie leżały zwłoki. Stąpał we wielkiej kałuży krwi. Dopiero teraz dostrzegł, że ma ranę na nodze. Trawa, straciła całe swe piękno. Zieleń przerodziła się w czerwień. Ziemia była przesiąknięta krwią.
Koło jego nóg leżał jego przyjaciel. Jego dusza cały czas miała zamknięte oczy, nie mogła patrzeć na to, co ciało robi. Upadł na kolana, nie wytrzymał tego. Chwycił miecz i pozwolił duszy opuścić to zabrudzone ciało. Gdy ona powoli ulatywała z niego, delikatnie otwierała oczy.
Tam gdzie leżały ciała, znowu rosła świeża trawa. W powietrzu czuć było zapach kwiatów. A on wznosił się coraz wyżej...